Niech Państwo pozwolą, że zacznę od obrazu.
Letnie popołudnie, w którym powietrze pachnie lipą, a żwir pod kołami luksusowych aut przysłanych przez rodzinę pana młodego z Genewy cicho chrzęści. Przed Państwem rozciąga się podjazd, tak szeroki, że można by nim rozegrać partię polo. W oddali – pałacyk. Nie „willa”, nie „obiekt eventowy”. Pałacyk – z herbem w kamieniu, biblioteką po pradziadku i pianinem, które stroił kiedyś stroiciel z Warszawy, nieprzerwanie od czasów Rzeczypospolitej Obojga Narodów.
To właśnie tutaj zaczyna się opowieść o destination wedding w Polsce. I to nie byle jaka opowieść, lecz taka, w której każdy szczegół – od wykończenia pokoju gościnnego po nazwę koniaku podanego o północy – ma swoje znaczenie, swój rodowód i, rzecz jasna, swoją cenę.
Najpierw: lokalizacja
Nie każda rezydencja z kolumnadą nadaje się do tego rodzaju ceremonii. Trzeba wyczuć charakter miejsca. Czy to bardziej angielska rezerwa, czy francuski dekadentyzm? Czy ten salon, w którym mają zatańczyć pierwszy taniec, oddycha jeszcze XIX wiekiem, czy już tylko pachnie „remontem z zachowaniem stylu”?
Polska obfituje w cuda. Pałace na Pomorzu, dworki na Lubelszczyźnie, hotele w dawnych klasztorach, które dziś serwują risotto z kurkami i wino z piwniczki, do której nie wpuszcza się nikogo bez rękawiczek.
Ale trzeba pamiętać jedno: nie jedziecie na wakacje. Jedziecie urządzić ślub i wesele. A to – jak mawiał mój znajomy właściciel rezydencji z epoki Biedermeier – „nie jest przyjemność. To wyższa forma logistyki emocjonalnej”.
Po drugie: goście, którzy nie chcą, ale przyjadą
Z destination wedding jest tak, że nikt nie chce jechać, ale wszyscy są zachwyceni, gdy już dojadą.
Najpierw są pytania:
– Ale daleko to jest?
– A czy oni mają coś bez mięsa?
– Czy można z dziećmi, ale żeby dzieci nie były wszędzie?
A potem – już na miejscu – zaczyna się teatr złudzeń i zachwytu. Ktoś siada na tarasie i mówi: „Nie wiedziałem, że w Polsce są takie miejsca”. Ktoś inny wkłada lniany garnitur i udaje, że właśnie wrócił z Florencji. I wszyscy zaczynają się uśmiechać nieco szerzej, mówić nieco ciszej i wyglądać, jakby nagle zrozumieli, czym naprawdę jest szyk.
Trzecie: detale, które robią różnicę
Bo destination wedding w stylu pałacowym nie opiera się na „motywie przewodnim”, jak wesela w stodole, które muszą mieć przynajmniej „zielnik” i „strefę chillout”.
Tu wszystko gra inną muzyką.
Papeteria – drukowana na bawełnianym papierze, najlepiej z monogramem i woskową pieczęcią.
Świece – prawdziwe, wysokie, najlepiej z Toskanii.
Kwiaty – nic, co wygląda jak bukiet imieninowy. Raczej luźne kompozycje z eukaliptusem i różami ogrodowymi.
Suflety, likiery, fortepiany, żywe smyczki.
Słowem: wszystko, co mówi „jestem stąd, ale mogłabym być z dowolnego punktu na mapie Europy Zachodniej z historią w tle”.
A na końcu: noc
To ona decyduje, czy ślub i wesele były niezapomniane, czy tylko „piękne”.
Bo jeśli goście o północy tańczą na dziedzińcu, księżyc odbija się w kieliszku szampana, a zza okna dochodzi śmiech kogoś, kto właśnie odkrył, że tort był z pistacją i likierem różanym – to wtedy wiecie, że destination wedding się udało.
To nie tylko wyjazd. To rytuał.
Nie tylko wesele. To scena.
I nie tylko miejsce. To przestrzeń, w której historia spotyka się z marzeniem – a wy jesteście jej głównymi bohaterami.


